Ulotki wymyślonych organizacji antyhitlerowskich, apele wzywające Niemców do obowiązkowego poboru masek przeciwgazowych i... rejestracji kotów, zalewanie dziurek od kluczy gipsem – Armia Krajowa walczyła z wrogiem nie tylko przy użyciu bomb i karabinów. W żadnym innym kraju podziemie nie prowadziło tak szeroko zakrojonej wojny psychologicznej.
Tuż przed 1 maja dyrektor zakładów w Czechowicach pod Warszawą nie miał prawa być zadowolony. Przejęta od Polaków fabryka, którą teraz zarządzał, pracowała na okrągło. W halach produkcyjnych oraz w warsztatach remontowych robotnicy uwijali się przy kolejnych czołgach i pompach lotniczych, których niemiecka armia potrzebowała jak powietrza. W końcu na wschodzie toczyła ciężkie boje... Dyrektor z trudem nadążał z realizacją kolejnych zamówień, tymczasem na jego biurku wylądowało właśnie rozporządzenie władz Generalnego Gubernatorstwa, by z okazji przypadającego następnego dnia Święta Pracy zrobić wszystkim pracownikom wolne. Co więcej – dyrektor musiał im wypłacić dniówkę jak za zwykły dzień zatrudnienia. Trudna sprawa, ale kiedy władza nakazuje... 1 maja 1942 roku polscy robotnicy z Czechowic zostali więc w domach. Nie tylko oni. Tego dnia do pracy nie poszły załogi 209 zarządzanych przez Niemców fabryk. Tyle że, jak się wkrótce okazało, żadnego polecenia władz nie było. Na biurka dyrektorów trafiły fałszywki wykonane przez akowskich specjalistów z Samodzielnego Podwydziału N Biura Informacji i Propagandy.
Niemcy mogli przystąpić do liczenia strat.
Marszałek (nie)spiskował
Akcja przeprowadzona wiosną 1942 roku była jedną z wielu. – Polacy toczyli wojnę psychologiczną przy użyciu olbrzymiego arsenału środków. O tym, jak ważne miejsce zajmowała ona w działaniach podziemia, niech świadczy fakt, że na jedenaście tajnych drukarni, jakie miała Armia Krajowa, jedna działała wyłącznie na potrzeby tzw. akcji „N” – wyjaśnia Artur Ossowski, historyk z Instytutu Pamięci Narodowej w Łodzi. Referat, który zajmował się akcją „N” został powołany pod koniec 1940 roku. Kilka miesięcy później stał się on samodzielnym podwydziałem w strukturach Biura Informacji i Propagandy Związku Walki Zbrojnej. Na jego czele stanął Tadeusz Żenczykowski, ps. „Kania”. Podlegało mu pięć działów: organizacji, redakcji, studiów, kolportażu oraz akcji dywersyjnej. Podwydział zatrudniał specjalistów z różnych dziedzin, na przykład naukowców analizujących dialekty języka niemieckiego i partyjnej nowomowy czy zbierających informacje związane z historią i współczesnym życiem w Rzeszy. – Dane te stanowiły podstawę do wydawania pism oraz ulotek adresowanych do poszczególnych grup niemieckiego społeczeństwa. Sugerowały one istnienie antyhitlerowskiej opozycji na przykład wewnątrz armii, czy wśród mieszkańców poszczególnych niemieckich landów, które odwoływały się do tradycji jeszcze sprzed zjednoczenia Niemiec – wyjaśnia Ossowski. Spod podziemnych pras wychodziły na przykład miesięczniki „Der Soldat”, czy „Der Frontkämpfer”. Żołnierze Wehrmachtu mogli się dowiedzieć o stratach na froncie wschodnim i rosnącym sprzeciwie generałów wobec poczynań Hitlera. Nastroje defetystyczne sączyło także wydawane z myślą o volksdeutschach z okupowanej Polski „Kennst Du die Wahrheit?”. W ręce przedstawicieli niemieckiej administracji trafiały odezwy nieistniejących organizacji, takich jak Austriacki Front Wolności, Niemiecki Związek Demokratyczny, czy Związek Wolnościowy Południowych Niemców. Pierwsze uświadamiało Austriakom, że giną za nie swoją sprawę i nawoływało do oderwania tego kraju od Rzeszy. Kolejne wzywały między innymi do obalenia Hitlera, potępienia NSDAP i zorganizowania wolnych wyborów. Jedno z pism w roli głównego przeciwnika Führera obsadziło marszałka Waltera von Reichenau, który w rzeczywistości go popierał. Co więcej, wzywał do bezlitosnego traktowania sowieckich jeńców. Kiedy von Reichenau w 1942 roku zmarł na udar mózgu, pismo przestało wychodzić, co miało sugerować, że spisek marszałka został bezlitośnie zdławiony i jego zwolennicy musieli się mocniej zakamuflować.
Konspiratorzy podkładali fałszywki w pociągach, którymi żołnierze Wehrmachtu podróżowali na front, w niemieckich urzędach, szpitalach, a nawet toaletach. Były przygotowane na tyle dobrze, że ich autorzy wyprowadzali w pole nawet... kolegów z konspiracji. Zdarzało się, że członkowie komórek AK, którzy nie byli wtajemniczeni w działalność ludzi Żenczykowskiego, meldowali do centrali, że na ich terenie właśnie objawiła się nowa antyhitlerowska organizacja...
– Armia Krajowa wykonywała ogromną pracę, by rozwarstwić niemieckie społeczeństwo, skłócić żołnierzy z partyjnymi funkcjonariuszami, uwypuklić i podgrzać tlące się w poszczególnych grupach kryzysy – podkreśla Ossowski. I choć efekty takich działań są trudne do zmierzenia, śmiało można przyjąć, że miały one swoją wagę.
Tse-tse, czyli dwa ukłucia
Wiosną 1942 roku niemieckie uderzenie na ZSRR zaczęło tracić impet. Kilka miesięcy później przyszła sroga zima, która na Niemcach odcisnęła niezatarte piętno. Kolejni żołnierze wysyłani na front wschodni jechali tam z duszą na ramieniu. Pewnego dnia do rąk młodych wehrmachtowców dotarła broszura, której autorzy w fachowy sposób radzili, jak uniknąć odmrożeń. Problem w tym, że druk zilustrowany został fotografiami przedstawiającymi tak koszmarne uszkodzenia ciała, że już od samego patrzenia na nie żołnierze wpadali w panikę. Jak łatwo się domyślić, ulotki były dziełem podwydziału N., który zajmował się nie tylko mnożeniem fikcyjnych organizacji antyhitlerowskich. – Podobny charakter miała tak zwana akcja podkładkowa – tłumaczy Ossowski. – AK wysyłała do rodzin żołnierzy, którzy zginęli na froncie listy udające formalne pisma urzędowe. Miały przybliżyć okoliczności śmierci ich synów, a przy okazji zawierały opisy dokonywanych przez Niemców mordów na Żydach czy publicznych egzekucji. W ten sposób konspiratorzy odsłaniali prawdziwe oblicze wojny – dodaje.
AK na różne sposoby uprzykrzało też codzienne życie niemieckim urzędnikom. Przykładem była choćby akcja tse-tse, polegająca na zadaniu „dwóch ukłuć” każdemu z nich. Polegały one na przykład na zalepianiu gipsem dziurek od kluczy i nocnych telefonach z pogróżkami. Do Niemców docierały też fałszywe zawiadomienia, powodujące niemały chaos. Jedno z nich dotyczyło obowiązku rejestracji kotów, inne mówiło o terminach wydawania masek gazowych, w które należało się obowiązkowo zaopatrzyć, jeszcze inne nakazywało im przeprowadzkę do już zajętych mieszkań. Kiedy Niemcy ruszyli pod wskazane adresy, zatrzymywały ich tabliczki informujące o wykrytej w tym rejonie wściekliźnie. Konspiratorzy prowadzili też działania wymierzone w osoby współpracujące z okupantem. – Tylko w Łodzi do Gestapo każdego dnia spływało około 40 donosów. Kilkanaście z nich było fałszywych i dotyczyło kolaborantów. Zawierały informacje o nielegalnym handlu czy kontaktach zakazanych ustawą rasową, których rzekomo mieli się dopuszczać kolaboranci – tłumaczy Ossowski.
Podwydział N starał się też dawać odpór niemieckiej propagandzie, groźnej o tyle, że podatni na jej działanie mogli się okazać także zwyczajni mieszkańcy okupowanego kraju.
„Same świnie siedzą w kinie”
Wiosną 1943 roku Niemcy ogłosili odkrycie masowych grobów w Katyniu. Sowiecki mord postanowili wykorzystać do własnych propagandowych celów. AK nie pozwoliła wciągnąć się w tę grę. W Warszawie pojawiły się plakaty z rzekomym podpisem Wilhelma Ohlenbuscha. Szef wydziału propagandy w Generalnym Gubernatorstwie piętnował sowieckie bestialstwo, przeciwstawiając mu daleko bardziej „humanitarne” metody uśmiercania stosowane przez Niemców w obozach zagłady. Jak wynikało z plakatu mogli się o tym przekonać... uczestnicy ostatnich wycieczek do Oświęcimia.
Elementem walki z niemiecką propagandą było też fałszowanie prasy gadzinowej. Ludziom Żenczykowskiego sztuka ta udała się trzykrotnie. Dwa razy podrobili numer „Gońca Krakowskiego”, raz „Nowego Kuriera Warszawskiego”. Podziemie starało się też zniechęcić Polaków do odwiedzania kin, które karmiły widzów pośledniej klasy filmami, a co ważniejsze – kronikami zachwalającymi chwałę niemieckiego oręża. Jak informuje Tomasz Szarota, autor książki „Okupowanej Warszawy dzień powszedni”, akcja bojkotowa ruszyła jeszcze w grudniu 1939 roku. Jako pierwsza przystąpiła do niej organizacja PLAN (Polska Ludowa Akcja Niepodległościowa), potem podobne działania zaczęli prowadzić członkowie organizacji „Wawer”. „Wówczas to właśnie pojawiły się nalepki „Same świnie siedzą w kinie”, najczęściej umieszczane w miejscu widocznym i łatwo dostrzegalne dla publiczności. Jednocześnie (…) przeprowadzano gazowanie kin, co zostało w terminologii konspiracyjnej określone mianem „smrodów dmuchanych”. (….). Zazwyczaj w wyniku akcji seans trzeba było przerwać z powodu paniki wśród widzów. Często po wyjściu z kina czekała ich nowa niespodzianka – okazywało się bowiem, że w tłoku niewidzialna ręka oblała ubranie żrącym kwasem, bądź je poplamiła” – pisał Szarota. Wiele inicjowanych przez podziemie przedsięwzięć psychologiczno-sabotażowych odniosło wymierny skutek. Wystarczy wspomnieć akcję „Żółw” związanej z wzywaniem Polaków do wolnego tempa pracy w niemieckich fabrykach. Jak wskazują liczby: wydajność zakładów spadła. Akcji gazowania kin do tej grupy zaliczyć jednak nie sposób. Frekwencji nie udało się obniżyć. „Społeczeństwu postawiono po prostu zadania, których nie było ono w stanie wypełnić. W przypadku prasy przeważył głód informacji, w przypadku kina – głód rozrywki” – zauważa Szarota.
Walka z podziemia
Akcja N. była prowadzona do wiosny 1944 roku. Została zawieszona po tym, jak Niemcy zdekonspirowali główną drukarnię. AK mogła kontynuować przedsięwzięcie, jednak zdecydowała, że ciężar podobnych działań należy rozłożyć inaczej – większego zagrożenia w tym czasie przywódcy podziemia upatrywali w propagandzie szerzonej przez komunistów. – W czasie II wojny światowej, walkę psychologiczną stosowali wszyscy. Sowieci czy Brytyjczycy również przygotowywali ulotki, które miały zniechęcić do walki niemieckich żołnierzy. Ale działalność polskiego podziemia to fenomen. Nigdzie indziej tak szeroko zakrojone działania nie były prowadzone warunkach okupacji – podkreśla Ossowski.
Podczas pisania tekstu korzystałem z książki Tomasza Szaroty, Okupowanej Warszawy dzień powszedni, Warszawa 2010, Haliny Auderskiej i Zygmunta Ziółka, Akcja N. Wspomnienia 1939-1945, Warszawa 1972 oraz tekstu Anny Paluch, Akcje specjalne N. w latach 1942-1944
autor zdjęć: Krzysztof Żuczkowski
komentarze