ORP „Błyskawica” to najstarszy na świecie niszczyciel. W latach 30. został zbudowany przede wszystkim z myślą o walce z sowiecką Flotą Bałtycką. Historia ułożyła się tak, że do takiej konfrontacji nigdy nie doszło – mówi Tomasz Miegoń, dyrektor Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni. Świętująca 85. rocznicę podniesienia bandery „Błyskawica” to dziś zabytek klasy zero.
Dziś upływa równo 85 lat od pierwszego podniesienia bandery na ORP „Błyskawica”. Są na świecie starsze okręty?
Tomasz Miegoń: Tak. Brytyjczycy mają żaglowiec HMS „Victory”, okręt flagowy admirała Horatio Nelsona w bitwie pod Trafalgarem, który formalnie do dziś pozostaje w służbie. Amerykanie mają zaś trójmasztową fregatę USS „Constitution”. Liczy ponad 200 lat i jest najstarszym okrętem wychodzącym o własnych siłach w morze. Funkcję okrętu-muzeum pełni pancernik „Mikasa”, który w marynarce wojennej Japonii służył od 1902 roku. Jest także słynna rosyjska „Aurora” – pancernik zwodowany w początkach XX wieku. Tyle że akurat ona w latach osiemdziesiątych przeszła generalny remont, obejmujący wymianę kadłuba. Oryginalnego wyposażenia pozostało na pokładzie stosunkowo niewiele. Niezależnie jednak od tego ORP „Błyskawica” to okręt wyjątkowy, mówimy bowiem o najstarszym zachowanym niszczycielu.
I okręcie, do którego przylgnął przydomek „szczęśliwego”. Czy była druga taka jednostka?
Trochę ich jednak było: okrętów, statków pasażerskich, handlowych. Wystarczy wspomnieć nasz transatlantyk MS „Batory”, który w czasie II wojny był wykorzystywany do transportu wojska. Marynarze też mówili o nim „lucky ship”, bo pomimo intensywnych działań na morzu, omijały go wszelkie nieszczęścia. Podobnie jak „Błyskawicę”. Nasz niszczyciel został oczywiście kilkukrotnie uszkodzony, miał też straty w załodze – na skutek niemieckich nalotów, ale też nieszczęśliwych wypadków. Podczas jednego z wyjść śmierć poniósł na przykład podoficer, który nie zważając na sztorm usiłował przejść z pomieszczenia na rufie do mesy, by zjeść posiłek. Generalnie jednak w walkach śmierć poniosło ledwie pięciu marynarzy. Mniej niż w sierpniu 1967 roku, kiedy to gorąca para z rozszczelnionej instalacji zabiła siedem osób. Tego dnia szczęście na moment „Błyskawicę” opuściło...
Wróćmy jednak do początków okrętu. Czy wprowadzenie „Błyskawicy” do służby w polskiej marynarce można nazwać rewolucją?
Nie do końca. Rewolucja moim zdaniem nastąpiła trochę wcześniej, bo w początkach lat trzydziestych, kiedy do służby zostały wprowadzone dwa podwodne stawiacze min typu „Wilk” i dwa niszczyciele typu „Wicher”. Polska nigdy wcześniej nie miała jednostek tej klasy, a szczupłość naszych sił pozwalała głównie na organizację rejsów patrolowych i szkolenia. Dzięki poniemieckim trałowcom mogliśmy też prowadzić działania minowe, tyle że w ograniczonym zakresie. Wraz z pozyskaniem dużych bojowych okrętów, polska marynarka stała się na Bałtyku znaczącą siłą. Oczywiście skonstruowane we Francji podwodne stawiacze min i niszczyciele miały swoje wady. Do ich budowy użyto materiałów nie najlepszej jakości, w dodatku technologia rozwijała się wówczas na tyle szybko, że niektóre rozwiązania zastosowane na nowych okrętach już kilka lat później okazały się przestarzałe. Niemniej polska marynarka została w znaczący sposób wzmocniona. Do tego zebraliśmy doświadczenia, które pokazały, jakich błędów należy unikać w przyszłości. Było to ważne, ponieważ Polska nadal chciała flotę rozwijać. Następnym krokiem było złożenie zamówienia na kolejne niszczyciele i okręty podwodne. Tym razem nie chcieliśmy jednak zdawać się na francuskie stocznie. Zlecenia otrzymały stocznie brytyjska i holenderska. Wkrótce w Cowes ruszyła budowa kontrtorpedowców „Grom” i „Błyskawica”.
A po co w ogóle były nam takie okręty?
Miały pomóc w wojnie przeciwko ZSRS, który był postrzegany wówczas jako największe zagrożenie. Sowiecka Flota Bałtycka stanowiła co prawda ledwie cień samej siebie z czasów carskich, ciągle jednak dysponowała pokaźną siłą. Wrażenie robił zwłaszcza pancernik „Marat”, który w 1934 roku złożył kurtuazyjną wizytę w Gdyni. Polska chciała mieć więc silnie uzbrojone okręty, o dużej prędkości, wyporności i autonomiczności, która pozwalałaby na długotrwałe operowanie poza macierzystym portem. Plan na czas wojny zakładał, że nasze jednostki tuż przed jej wybuchem przemieszczą się w rejon Zatoki Fińskiej i postarają się opóźnić wyjście sowieckich okrętów z bazy. Zamierzaliśmy zaminować strategiczne akweny, a potem stoczyć z Sowietami bitwę. Gdyby ci jednak zdołali obrać kurs na Hel i Gdynię, szybkie polskie niszczyciele miały od nich odskoczyć i przygotować się do kolejnego starcia już bliżej naszego wybrzeża.
ORP „Błyskawica” mogła podołać takiemu zadaniu. Okręt potrafił poruszać się z prędkością 39 węzłów, wyposażony był też w siedem 120-milimetrowych armat Boforsa z nowoczesnymi zamkami klinowymi, które gwarantowały większą szybkostrzelność niż choćby w przypadku starszych niszczycieli typu „Wicher”. One co prawda miały armaty Schneidera kalibru 130 mm, ale po pierwsze ze starszymi zamkami śrubowymi, po drugie zaś – tylko cztery. Do tego „Błyskawica” posiadała znakomite armaty przeciwlotnicze – „czterdziestki” Boforsa, dwie potrójne wyrzutnie 533-milimetrowych torped, zrzutnie bomb głębinowych, najcięższe karabiny maszynowe Hotchkiss.
Okrętowi nie było dane jednak walczyć na Bałtyku. Wkrótce bowiem radykalnie zmieniła się sytuacja polityczna i w obliczu nadciągającej wojny zapadła decyzja o wycofaniu niszczyciela do Wielkiej Brytanii. Wraz z „Błyskawicą” w drogę wyruszyły kontrtorpedowce „Grom” i „Burza”. Był to tak zwany plan „Peking”...
… który od początku wzbudzał kontrowersje.
Moim zdaniem był jedyną słuszną decyzją. Potencjalna walka z Kriegsmarine stawiała polską marynarkę w zupełnie innej sytuacji niż starcie z Sowietami. Niemcy mieli na Bałtyku dużą przewagę. Oczywiście nasze niszczyciele zapewne zadałyby im straty, ostatecznie jednak nie miały szans, by przechylić szalę zwycięstwa na naszą stronę. Dzięki ewakuacji okrętów mogliśmy kontynuować walkę u boku aliantów. Było to również rozwiązanie korzystne ze względów politycznych. Polska mogła realizować sojusznicze zobowiązania korzystając z własnych okrętów, do tego po wrześniowej klęsce zachowaliśmy kawałek wolnego terytorium RP. Pokład okrętu z prawnego punktu widzenia jest przecież terytorium państwa...
Szlak bojowy „Błyskawicy” okazał się długi, a działania intensywne.
To prawda. Jeszcze we wrześniu okręt uczestniczył w konwoju z zaopatrzeniem wojennym dla walczącej Polski. Transport miał dotrzeć do Gałacza w Rumunii, wcześniej jednak polska armia została zaatakowana przez Sowietów i misja stanęła pod znakiem zapytania. Ostatecznie materiały wojenne trafiły do jednego z portów w Turcji. Potem „Błyskawica” walczyła w obronie Norwegii, osłaniała lądowanie aliantów w północnej Afryce czy Normandii. Stawiała czoła nie tylko Kriegsmarine i Luftwaffe, ale dzięki zasięgowi swoich dział, także niemieckim wojskom lądowym. Większość czasu spędzonego na morzu sprowadzała się jednak do żmudnej służby związanej z osłoną konwojów. Miały one kluczowe znaczenie dla alianckich wojsk w Europie. Podczas takich operacji nie zawsze dochodziło do walk. Sama asysta okrętów miała odstraszać Luftwaffe i Kriegsmarine. Marynarze nierzadko długie godziny spędzali na wypatrywaniu peryskopów wrogich jednostek albo lustrowaniu horyzontu... Łącznie w czasie wojny ORP „Błyskawica” pokonał dystans 138 tys. mil morskich. Niszczyciel eskortował 85 konwojów i odbył 108 patroli bojowych. Wraz z innymi okrętami zatopił dwa niszczyciele, dwa statki i kilka mniejszych jednostek, strącił cztery samoloty na pewno i trzy prawdopodobnie.
Tymczasem dramatycznych sytuacji nie brakowało także po zakończeniu wojny...
Pierwsza wiązała się z powrotem okrętu do kraju. Część marynarzy obawiała się życia w Polsce, która znalazła się w sowieckiej strefie wpływów. Większość oficerów ostatecznie wybrała emigrację. Biało-czerwona bandera na okręcie na pewien czas została opuszczona. Dopiero w 1947 roku „Błyskawicę” formalnie przekazano nowemu polskiemu rządowi i wyruszyła ona do kraju. Oficerowie, którzy zawierzyli nowym władzom, rychło mieli się przekonać, jak wiele ryzykowali. Niebawem rozpoczęły się wymierzone w nich represje. Doświadczył ich m.in. dowódca okrętu kmdr ppor. Zbigniew Węglarz, który został oskarżony o sabotaż i zorganizowanie spisku, poddany torturom, wreszcie skazany na wieloletnie więzienia. Pretekstem było niewielkie wgniecenie, które powstało na skutek niefortunnego cumowania okrętu. Kmdr Węglarz był gotów pokryć koszty naprawy z własnej kieszeni...
Tymczasem sama „Błyskawica” była okrętem flagowym. Nowe władze bardzo dbały o jego wygląd. Nie zawsze jednak szło to w parze z troską o poszczególne mechanizmy. W sierpniu 1967 roku, krótko po remoncie, podczas ćwiczeń na morzu doszło do nieszczęśliwego wypadku. W maszynowni rozszczelniły się przewody, z których w szybkim tempie zaczęła się ulatniać gorąca para. Na skutek poparzeń zmarło w sumie siedmiu marynarzy, część na miejscu, inni podczas transportu na ląd i w szpitalu. Wiele wskazuje na to, że przewody nie zostały w należyty sposób wzmocnione za pomocą spawów.
Dla okrętu to był faktycznie koniec służby. Potem został jeszcze wyholowany na Zatokę Gdańską, by powitać prezydenta Francji Charles’a de Gaulle’a, który składał w Polsce oficjalną wizytę. Następnie także po to, żeby wykonać strzelania artyleryjskie, ale już wtedy było jasne, że remont siłowni jest po prostu nieopłacalny. Szczęśliwie zapadła decyzja, by niszczyciela nie złomować, ale stworzyć z niego okręt-muzeum. W tej roli „Błyskawica” zastąpiła „Burzę”, której stan szybko się pogarszał. Do tego wygląd okrętu dość znacząco odbiegał od pierwotnego...
A ile z dawnej „Błyskawicy” pozostało w tej, którą dziś możemy oglądać przy gdyńskim Skwerze Kościuszki?
Większość. „Błyskawica” posiada oryginalny kadłub, choć oczywiście przez ostatnie dekady przechodził on remonty, oryginalną optykę, czy konżugator z centrali artyleryjskiej. Do dziś działa wiele mechanizmów z siłowni, choć okręt nie porusza się już samodzielnie. Kajuta i salonik dowódcy znajdują się w takim samym miejscu, jak w latach trzydziestych. Pokład rzecz jasna trzeba było trochę przebudować, gdy jednostkę przystosowywano do pełnionych dziś funkcji muzealnych i reprezentacyjnych. Część trapów została zastąpiona przez szerokie schody, z kilku mniejszych pomieszczeń powstał salon kaprów, gdzie odbywają się oficjalne spotkania i uroczystości. Z pokładu zniknęła też jedna z wyrzutni torped. Dzięki temu można tam organizować promocje podchorążych z Akademii Marynarki Wojennej. Warto przy tym podkreślić, że ORP „Błyskawica” pozostaje jednostką w czynnej służbie. Przynależy do 3 Flotylli Okrętów i ma stałą załogę. Marynarze dbają o okręt, a jednocześnie cały czas się szkolą. Wychodzą na morze w załogach innych okrętów, jeżdżą na poligony. Taka służba wymaga wiele uwagi. Zwłaszcza, że w ich rękach znajduje się absolutny unikat. Zabytek klasy zero.
Uroczystości z okazji 85. rocznicy podniesienia bandery na ORP „Błyskawica” organizowała 3 Flotylla przy udziale Muzeum Marynarki Wojennej. Uświetniły je między innymi salut armatni, sesja naukowa i prezentacja filmu ORP „Błyskawica”. Wierny Okręt. Na pokład zostały zaproszone osoby związane z legendarnym niszczycielem, między innymi rodziny dawnych członków załogi, a także żyjący jeszcze marynarze, którzy po wojnie mieli okazję służyć na pokładzie „Błyskawicy”.
autor zdjęć: H. Nagrodzki / MMW, MMW
komentarze